środa, 9 lipca 2014

KONFESJA PRZEMYTNIKA




Ta tablica umieszczona na wystawie poświęconej polsko - czechosłowackiej  granicy zorganizowanej w  Muzeum Śląska Cieszyńskiego uruchomiła we mnie potrzebę rachunku sumienia i publicznego wyznania win.


Ale najpierw trzeba wyjaśnić podstawową kwestę: czemu przenoszenie przez granicę butów, cukierków, kremów, prezerwatyw, ubranek dziecięcych było przemytem? Ano dlatego, że dobra te  były przeznaczone tylko i wyłącznie do wewnętrznego użytku obywateli Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej albo Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i wynosić ich poza granice nie było wolno. Poza tym - nie było jak ich legalnie kupić, skoro na czechosłowackie korony obowiązywały limity w banku (na przykład 30 koron na przepustkę jednorazową raz na miesiąc) i jeszcze tych koron w Narodowym Banku Polskim nie było. Trzeba było zatem coś przemycić i w Czechosłowacji nielegalnie sprzedać, żeby mieć te koronki na zakupy lepszej jakości w czechosłowackim ogrodzie obfitości. A więc przechodziło się przez most pod cieszyńskim zamkiem albo szło się do czeskiego schroniska na Czantorii i na zachętę wyciągało pudełko z kremem Nivea. Nie trzeba było długo czekać na Czechosłowaka chętnego do zakupu wyciągającego pięciokoronówkę, a bywało, że dodającego konfidencjonalnie: "A kondonki mate, pane?". O czym poniżej.


A więc przyznaję, że przemycałem do Czechosłowacji  w latach 1972 - 1981 (kiedy - tuż przed stanem wojennym - władze CSRS zamknęły granicą z Polską) dobra następujące: 
1. Prezerwatywy, które w Czechosłowacji były do nabycia jedynie w formie - by tak rzec -  rozwiniętej i eksponowanej w pudłach wypełnionych talkiem w sklepach - o ile pamiętam - z żelaznymi potrzebami. Rewelacyjne przebicie: za jednego kondoma za złoty pięćdziesiąt dostawało się całe pięć koron. Czarnorynkowy kurs to było 2-3 złote za jedną koronę. 
2. Krem Nivea.
3. Wódkę zwykłą w lakowanych butelkach z czerwoną kartką po 55 zł pół litra, za co w Czechosłowacji dostawało się całe 40 koron. Aczkolwiek ten rodzaj handlu wymagał dojścia do jakiejś czeskiej meliny. Niżej podpisany korzystał z meliny prowadzonej przez parę zaolziańskich staruszków , przy czym dziadek podczas transakcji kurzył cały czas spartki wypluwając przy tym płuca po kawałku.   
4. Princki z cieszyńskiej Olzy. 5. Krówki.


Po czym szło się do sklepu a potem do hospody , a następnie  wzbogaconym o czeskie dobra i lekko napitym dla kurażu szło się na powtórne spotkanie z czeskimi celnikami, gdzie na pytanie "Co nesete?" pokazywało się jakieś marne lentilki - przemyt właściwy ukrywając zaś  pod odzieżą, w zakamarkach torby  czy wręcz w butach. Bywali i tacy ryzykanci, którzy na pytanie "Co nesete?" odpowiadali oczywistym rymem: "Nefretete!" narażając się na rewizję osobistą, bo czechosłowaccy urzędnicy bardzo nie lubili dowcipów z powagi ich państwowej funkcji.


A z Czechosłowacji przemycałem do Polski najczęściej:
1. Buty sportowe z dwoma paskami po 30 koron. Lepsze niż adidasy czy inksze najki - już ich teraz nie produkują.
2. Feferony - czyli małe pikantne papryczki
3. Krupiczkę - czyli delikatny grysik dla dzieci i maizenę czyli mączkę kukurydzianą (rzecz ratująca życie bezglutenowcom, w Polsce wtedy trudna do dostania).
4. Alpę czyli czeskie antidotum na wszystko. Można ją pić, można się nią smarować i można się w niej kąpać.

5. Ubranka i buciki dziecięce.
5. Piwo, rybi salat i utopence - w brzuchu.

Herbaty z rozpuszczonym rumem w plastikowych butelkach nie nosiłem - bo nie lubię, ale inni nosili.


Po przeczytaniu powyższej konfesji rodzi się poniższe zapytanie następującej treści: Czy Czechosłowacy za komuny mieli lepiej? Myślę, że materialnie trochę tak, szczególnie od końca lat siedemdziesiątych, za to okupione to było dużo większym brakiem swobody niż u nas. Nie bez przyczyny starzy Cieszyniocy pamiętają jak psy z Polski biegały do Czechosłowacji, żeby się nażreć, a te z Czechosłowacji do Polski - żeby się naszczekać. Ale o tym innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz