sobota, 12 stycznia 2019

A JE TO CZYLI SĄSIEDZI



1.
Z punktu widzenia kilkuletniego dziecka Czechosłowacja w latach sześćdziesiątych jawiła się z jednej strony jako daleka  kraina z baśni, a z drugiej jako kraina bliska, oddzielona jedynie wąską wstęgą rzeki. A jednak niedostępna. Choć właściwie niezupełnie niedostępna, bo czasami organizowano dni przyjaźni, pamiętam, że można było przejść do Czeskiego Cieszyna bez zbędnych formalności, tylko że tam wszystko (a przede wszystkim sklepy) było pozamykane. Co najwyżej można było dostać watę cukrową na patyku, ale do tego potrzebne znów były korony, których legalnie dostać było nie sposób, więc trzeba było sobie radzić inaczej – o czym poniżej.
Wieść o kolejnych dniach przyjaźni w drugiej połowie lat sześćdziesiątych rozprzestrzeniała się po całym ówczesnym województwie katowickim. Widomym znakiem były pojawiające się w niektóre dni się karawany syrenek, trabantów i wartburgów z górnośląskimi rejestracjami, które zawijały do Cieszyna, bo podobno ma być kolejny dzień przyjaźni i uchylą granicę. Gdy okazywało się to plotką, auta odjeżdżały z powrotem. 
 
2.
To było o drugiej w nocy. Obudził mnie dźwięk mielonego żelastwa, podbiegłem do okna i zobaczyłem niekończący się sznur czołgów z czerwonymi gwiazdami na pancerzach przejeżdżający przez most na Bobrówce.
Następnego ranka babcia Weronika obudziła mnie wcześnie: „Idź do Lorka i kup dziesięć kilo mąki, pięć kilo cukru, dwa kilo słoniny i osiem kostek masła! I magi, budyniu i kisielu!” No co mój tata: „Babciu, ale po co tyle tego?”  „Dwie wojny światowe przeżyłam i ja już wiem po co!” – odpowiedziała babcia Weronika. 
Ledwo co przytargałem na browar (gdzie wtedy mieszkałem) ciężkie siatki, a tu już wujek Leszek wpada z kolejną rewelacją: „Podobno Czesi powiesili na moście transparent: Chleba nam nie żryjcie, a Dubczeka nam nie biercie!”. No to poszliśmy na granicę – transparentu już nie było, za to nad mostem w miejscu zburzonej dwa lata wcześniej oranżerii żołnierze (nasi i Ruscy) zaczęli montować radiostację. A kiedy wróciliśmy na browar, już zaczęli się tam kwaterować. Zasadniczo byli mili, obdarzając nas hojnie odznakami z wizerunkiem Dzieciątka Lenin. A jeśli im się dało kiełbasy, to gotowi byli zrewanżować się jeszcze bardziej wypasionymi odznakami, a nawet pasem z pięcioramienną gwiazdą.
Kilka dni później, 1 września 1968 roku, rozpoczął się rok szkolny i poszedłem do klasy IVb.  A tu nowinka: wprowadzono apel przed lekcjami, podczas którego chóralnie cała Szkoła Podstawowa nr 4 w Cieszynie przyrzekała: „Ojczyzno nasza, Polsko Ludowa, przysięgamy ci być wierni sprawie socjalizmu...” – dalej na szczęście nie pamiętam. Zorganizowano nam również specjalną lekcję na temat wydarzeń w Czechosłowacji, podczas której pani od przyrody tłumaczyła nam: „Czesi otwarli granicę z NRF. Nie mogliśmy przecież pozwolić, żeby Niemcy zabrali najpierw Czechosłowację, a  potem Polskę”. „Aha!” – mruknęła ze zrozumieniem wychowana na „Czterech pancernych” i Klossie klasa IVb.
W październiku wygoniono całą szkołę na ulicę Michejdy, aby pożegnać wracającą z Czechosłowacji Armię Czerwoną. Dali nam kwiaty i kazali rzucać na przejeżdżającą kolumnę czołgów. A w rok później nasi ustawili trybunę pierwszomajową nie na Rynku, jak wcześniej, tylko nad Olzą, tak aby ci po drugiej stronie mogli podziwiać nasze pochody i w ogóle przywiązanie do nieśmiertelnej idei socjalizmu oraz do Związku Radzieckiego.

3.
Jesienią 1970 roku, już jako uczeń szóstej klasy, szedłem – razem z całym zastępem – składać przysięgę harcerską. Przestałem być zuchem, a stałem się pełnoprawnym harcerzem. Przysięgę tę składało się Pod Wałką, w miejscu, gdzie stoi pomnik upamiętniający miejsce zbiorowej egzekucji żołnierzy polskiego Ruchu Oporu w dniu 21 marca 1942 roku. Na przysięgę szło się wieczorem, w ciemności rozświetlanej jedynie słabym blaskiem nielicznych latarni. I właśnie przechodziliśmy koło Olzy, kiedy po czeskiej stronie usłyszeliśmy skierowane do nas przekleństwa i obelgi (głównie po polsku): „Pierdoleni polscy okupanci! Ruskie przydupasy! Ciule!”, i w naszą stronę posypał się grad kamieni. Jednak nie podjęliśmy wyzwania, tylko dumnie podążyliśmy pod Wałkę.

4.
Gdzieś na początku lat siedemdziesiątych coś się poluzowało – to znaczy: bez specjalnych kłopotów można było dostać przepustkę umożliwiającą przejście do Czeskiego Cieszyna i okolicy. Szło się na milicję, wystawiali taką przepustkę bodaj od ręki, poza tym uprawniała ona do wymiany złotówek na 30 koron. Dawali też stałe przepustki, ważne rok – ale na taką nie można było wymienić pieniędzy.
Te 30 koron to było za mało, więc przyznaję, że przemycałem do Czechosłowacji  w latach 1972–1981 dobra następujące:
1. Prezerwatywy, które w Czechosłowacji były do nabycia jedynie luzem i eksponowane w pudłach wypełnionych talkiem w sklepach – o ile pamiętam – z żelaznymi potrzebami. (Choć nie można wykluczyć, że były to gumowe rękawice, gdyż nie należy ufać własnej pamięci po czterdziestu latach). W każdym razie przebicie było rewelacyjne: za jednego kondoma za złoty pięćdziesiąt dostawało się całe pięć koron. Czarnorynkowy kurs to były 2–3 złote za jedną koronę.
2. Krem Nivea.
3. Princki z cieszyńskiej Olzy.
 4. Krówki. 
A więc przechodziło się przez most pod cieszyńskim zamkiem albo szło się do czeskiego schroniska na Czantorii i na zachętę wyciągało pudełko z kremem Nivea. Nie trzeba było długo czekać na Czechosłowaka chętnego do zakupu, wyciągającego pięciokoronówkę, a bywało, że dodającego konfidencjonalnie: „A kondonki mate, pane?”.
Mając już korony, szło się do najbliższej hospody na czeskie piwo. A następnie  wzbogaconym o czeskie dobra i lekko napitym dla kurażu szło się na powtórne spotkanie z czeskimi celnikami, gdzie na pytanie „Co nesete?” pokazywało się jakieś marne lentilki, przemyt właściwy ukrywając pod odzieżą, w zakamarkach torby  czy wręcz w butach. Bywali i tacy ryzykanci, którzy na pytanie „Co nesete?” odpowiadali oczywistym rymem: „Nefretete!”, narażając się na rewizję osobistą, bo czechosłowaccy urzędnicy bardzo nie lubili żartowania z powagi ich państwowej funkcji.
A z Czechosłowacji przemycałem do Polski najczęściej:
1. Buty sportowe z dwoma paskami po 30 koron. Lepsze niż adidasy czy inksze najki. Teraz już ich nie produkują.
2. Feferony – małe ostre papryczki.
3. Krupiczkę – delikatny grysik dla dzieci – i maizenę, czyli mączkę kukurydzianą (rzecz ratująca życie bezglutenowcom, w Polsce wtedy trudna do dostania).
4. Alpę, czyli czeskie antidotum na wszystko. Można ją pić, można się nią smarować albo dodawać do kąpieli.

5.
Gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych coś się zaczęło psuć. Pozornie miało zmierzać ku lepszemu: wprowadzono do dowodów osobistych pieczątkę uprawniającą do wyjazdów do LRB, CSRS, NRD,  SRR, WRL i ZSRR (czyli do Bułgarii, Czechosłowacji, wschodnich Niemiec, Rumunii, na Węgry i do Związku Radzieckiego), ale aby się tam dostać, trzeba było albo mieć zaproszenie, albo brać udział w oficjalnej wycieczce, albo – mieć walutę obowiązującą w danym kraju, którą można było kupić, posługując się kolejnym dokumentem, czyli książeczką walutową. Obowiązywały limity – na dzień pobytu w Czechosłowacji przysługiwało 80 koron, przy czym dostanie owych koron w banku  graniczyło z cudem. Mnie się raz albo dwa udało w 1980 i 1981 roku, kiedy u nas była już „Solidarność”. Ale kiedy chciałem zamówić piwo na dworcu  w Czeskim Cieszynie, bufetowa odezwała się najczystszą polszczyzną: „Niech ci Wałęsa da tego piwa, jak wy tam w Polsce furt strajkujecie, a my musimy was karmić”. No i musiałem obejść się smakiem.
Wkrótce zresztą granicę z Czechosłowacją zamknęli prawie całkowicie. A nocą 13 grudnia 1981 roku mieszkańców Cieszyna obudził  huk czechosłowackich policyjnych wozów do rozpędzania demonstracji, sunących na pomoc we wprowadzaniu stanu wojennego. Potem te wozy można było zobaczyć w akcji w Krakowie i Nowej Hucie – spod byle jakiego zamalowania wyłaniały się dwie ponure litery: VB – Veřejná bezpečnost. Bezpieczeństwo publiczne.
W następnych latach dochodziły do nas na polską stronę różne sygnały z bratniego Czeskiego Cieszyna.  Dźwiękom koncertu Republiki, który w połowie lat osiemdziesiątych odbył się w parku Sikory, towarzyszył zapach gazu łzawiącego, jakim czechosłowackie ZOMO potraktowało uczestników owego koncertu. Tak przynajmniej to zdarzenie sprzed ponad trzydziestu lat pamiętają starzy cieszyniocy.
No i kontrole czechosłowackich celników stawały się coraz bardziej dokładne (jednak nie dało się zupełnie szczelnie zamknąć granicy, ostatecznie nawet komunistyczne PRL i CSRS to nie były Indie i Pakistan czy też Korea Południowa i Północna). Towarem, na który szczególnie zwracali uwagę, były buty – tych w żadnym razie z Czechosłowacji do Polski nie było wolno przenosić. A ich buty były dość dobre, w miarę tanie, u nas zaś ogólnie był kłopot z nabyciem obuwia (przez pewien czas było na kartki). Więc brało się stare buty, w CSRS kupowało nowe, wzuwało, stare wyrzucało i tak obutym maszerowało w stronę granicy. Zdarzało się czasami, że celnik nie puścił, twierdząc nie bez racji, że te buty są zakupione u nich, i kazał zdjąć. A że mieszkaliśmy bardzo blisko granicy, bywało, że pukał do naszych drzwi umęczony wędrowiec z skarpetkach: „Nie macie  jakichś starych butów? Bo te (tu niecenzuralne słowo) Czesi zaś mi butów nie puścili”.

6.
Gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych spacerowałem wzdłuż Olzy z kilkuletnim synem, który miał na głowę czapeczkę. Naraz słyszę wołanie z czeskiego brzegu: „Pójcie, pójcie!” i widzę kogoś bardzo podobnego do mnie z prawie takim samym chłopczykiem (tylko w bereciku), który zachęcająco machał do nas ręką. Pokazuję mu gestami, że nie dam rady, że chcę, ale przecież granica, a on na to: „Przeca my są sąsiady!”. Pat i Mat. 
A kilka lat później granicę otwarto. Potem praktycznie zniesiono. I niech tak już zostanie po wsze czasy.

Tekst ten ukazał się również w miesięczniku "Tramwaj cieszyński" 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz