1.
Z punktu widzenia kilkuletniego dziecka Czechosłowacja
w latach sześćdziesiątych jawiła się z jednej strony jako daleka kraina z baśni, a z drugiej jako kraina
bliska, oddzielona jedynie wąską wstęgą rzeki. A jednak niedostępna. Choć
właściwie niezupełnie niedostępna, bo czasami organizowano dni przyjaźni,
pamiętam, że można było przejść do Czeskiego Cieszyna bez zbędnych formalności,
tylko że tam wszystko (a przede wszystkim sklepy) było pozamykane. Co najwyżej
można było dostać watę cukrową na patyku, ale do tego potrzebne znów były
korony, których legalnie dostać było nie sposób, więc trzeba było sobie radzić
inaczej – o czym poniżej.
Wieść o kolejnych dniach przyjaźni w drugiej połowie
lat sześćdziesiątych rozprzestrzeniała się po całym ówczesnym województwie
katowickim. Widomym znakiem były pojawiające się w niektóre dni się karawany
syrenek, trabantów i wartburgów z górnośląskimi rejestracjami, które zawijały
do Cieszyna, bo podobno ma być kolejny dzień przyjaźni i uchylą granicę. Gdy
okazywało się to plotką, auta odjeżdżały z powrotem.