1.
Z punktu widzenia kilkuletniego dziecka Czechosłowacja
w latach sześćdziesiątych jawiła się z jednej strony jako daleka kraina z baśni, a z drugiej jako kraina
bliska, oddzielona jedynie wąską wstęgą rzeki. A jednak niedostępna. Choć
właściwie niezupełnie niedostępna, bo czasami organizowano dni przyjaźni,
pamiętam, że można było przejść do Czeskiego Cieszyna bez zbędnych formalności,
tylko że tam wszystko (a przede wszystkim sklepy) było pozamykane. Co najwyżej
można było dostać watę cukrową na patyku, ale do tego potrzebne znów były
korony, których legalnie dostać było nie sposób, więc trzeba było sobie radzić
inaczej – o czym poniżej.
Wieść o kolejnych dniach przyjaźni w drugiej połowie
lat sześćdziesiątych rozprzestrzeniała się po całym ówczesnym województwie
katowickim. Widomym znakiem były pojawiające się w niektóre dni się karawany
syrenek, trabantów i wartburgów z górnośląskimi rejestracjami, które zawijały
do Cieszyna, bo podobno ma być kolejny dzień przyjaźni i uchylą granicę. Gdy
okazywało się to plotką, auta odjeżdżały z powrotem.
2.
To było o drugiej w nocy. Obudził mnie dźwięk
mielonego żelastwa, podbiegłem do okna i zobaczyłem niekończący się sznur
czołgów z czerwonymi gwiazdami na pancerzach przejeżdżający przez most na
Bobrówce.
Następnego ranka babcia Weronika obudziła mnie
wcześnie: „Idź do Lorka i kup dziesięć kilo mąki, pięć kilo cukru, dwa kilo
słoniny i osiem kostek masła! I magi, budyniu i kisielu!” No co mój tata: „Babciu,
ale po co tyle tego?” „Dwie wojny
światowe przeżyłam i ja już wiem po co!” – odpowiedziała babcia Weronika.
Ledwo co przytargałem na browar (gdzie wtedy
mieszkałem) ciężkie siatki, a tu już wujek Leszek wpada z kolejną rewelacją: „Podobno
Czesi powiesili na moście transparent: Chleba nam nie żryjcie, a Dubczeka nam
nie biercie!”. No to poszliśmy na granicę – transparentu już nie było, za to
nad mostem w miejscu zburzonej dwa lata wcześniej oranżerii żołnierze (nasi i
Ruscy) zaczęli montować radiostację. A kiedy wróciliśmy na browar, już zaczęli
się tam kwaterować. Zasadniczo byli mili, obdarzając nas hojnie odznakami z
wizerunkiem Dzieciątka Lenin. A jeśli im się dało kiełbasy, to gotowi byli
zrewanżować się jeszcze bardziej wypasionymi odznakami, a nawet pasem z
pięcioramienną gwiazdą.
Kilka dni później, 1 września 1968 roku, rozpoczął się
rok szkolny i poszedłem do klasy IVb. A tu nowinka: wprowadzono apel
przed lekcjami, podczas którego chóralnie cała Szkoła Podstawowa nr 4 w
Cieszynie przyrzekała: „Ojczyzno nasza, Polsko Ludowa, przysięgamy ci być
wierni sprawie socjalizmu...” – dalej na szczęście nie pamiętam. Zorganizowano
nam również specjalną lekcję na temat wydarzeń w Czechosłowacji, podczas której
pani od przyrody tłumaczyła nam: „Czesi otwarli granicę z NRF. Nie mogliśmy
przecież pozwolić, żeby Niemcy zabrali najpierw Czechosłowację,
a potem Polskę”. „Aha!” – mruknęła ze zrozumieniem wychowana na „Czterech
pancernych” i Klossie klasa IVb.
W październiku wygoniono całą szkołę na ulicę
Michejdy, aby pożegnać wracającą z Czechosłowacji Armię Czerwoną. Dali nam
kwiaty i kazali rzucać na przejeżdżającą kolumnę czołgów. A w rok później nasi
ustawili trybunę pierwszomajową nie na Rynku, jak wcześniej, tylko nad Olzą,
tak aby ci po drugiej stronie mogli podziwiać nasze pochody i w ogóle
przywiązanie do nieśmiertelnej idei socjalizmu oraz do Związku Radzieckiego.
3.
Jesienią 1970 roku, już jako uczeń szóstej klasy,
szedłem – razem z całym zastępem – składać przysięgę harcerską. Przestałem być
zuchem, a stałem się pełnoprawnym harcerzem. Przysięgę tę składało się Pod
Wałką, w miejscu, gdzie stoi pomnik upamiętniający miejsce zbiorowej egzekucji
żołnierzy polskiego Ruchu Oporu w dniu 21 marca 1942 roku. Na przysięgę szło
się wieczorem, w ciemności rozświetlanej jedynie słabym blaskiem nielicznych
latarni. I właśnie przechodziliśmy koło Olzy, kiedy po czeskiej stronie
usłyszeliśmy skierowane do nas przekleństwa i obelgi (głównie po polsku): „Pierdoleni
polscy okupanci! Ruskie przydupasy! Ciule!”, i w naszą stronę posypał się grad
kamieni. Jednak nie podjęliśmy wyzwania, tylko dumnie podążyliśmy pod Wałkę.
4.
Gdzieś na początku lat siedemdziesiątych coś się
poluzowało – to znaczy: bez specjalnych kłopotów można było dostać przepustkę
umożliwiającą przejście do Czeskiego Cieszyna i okolicy. Szło się na milicję,
wystawiali taką przepustkę bodaj od ręki, poza tym uprawniała ona do wymiany złotówek
na 30 koron. Dawali też stałe przepustki, ważne rok – ale na taką nie można
było wymienić pieniędzy.
Te 30 koron to było za mało, więc przyznaję, że
przemycałem do Czechosłowacji w latach 1972–1981 dobra
następujące:
1. Prezerwatywy, które w Czechosłowacji były do nabycia jedynie luzem i eksponowane w pudłach wypełnionych talkiem w sklepach – o ile pamiętam – z żelaznymi potrzebami. (Choć nie można wykluczyć, że były to gumowe rękawice, gdyż nie należy ufać własnej pamięci po czterdziestu latach). W każdym razie przebicie było rewelacyjne: za jednego kondoma za złoty pięćdziesiąt dostawało się całe pięć koron. Czarnorynkowy kurs to były 2–3 złote za jedną koronę.
2. Krem Nivea.
3. Princki z cieszyńskiej Olzy.
1. Prezerwatywy, które w Czechosłowacji były do nabycia jedynie luzem i eksponowane w pudłach wypełnionych talkiem w sklepach – o ile pamiętam – z żelaznymi potrzebami. (Choć nie można wykluczyć, że były to gumowe rękawice, gdyż nie należy ufać własnej pamięci po czterdziestu latach). W każdym razie przebicie było rewelacyjne: za jednego kondoma za złoty pięćdziesiąt dostawało się całe pięć koron. Czarnorynkowy kurs to były 2–3 złote za jedną koronę.
2. Krem Nivea.
3. Princki z cieszyńskiej Olzy.
4. Krówki.
A więc przechodziło się przez most pod cieszyńskim
zamkiem albo szło się do czeskiego schroniska na Czantorii i na zachętę
wyciągało pudełko z kremem Nivea. Nie trzeba było długo czekać na Czechosłowaka
chętnego do zakupu, wyciągającego pięciokoronówkę, a bywało, że dodającego
konfidencjonalnie: „A kondonki mate, pane?”.
Mając już korony, szło się do najbliższej hospody na
czeskie piwo. A następnie wzbogaconym o czeskie dobra i lekko
napitym dla kurażu szło się na powtórne spotkanie z czeskimi celnikami, gdzie
na pytanie „Co nesete?” pokazywało się jakieś marne lentilki, przemyt właściwy
ukrywając pod odzieżą, w zakamarkach torby czy wręcz w butach.
Bywali i tacy ryzykanci, którzy na pytanie „Co nesete?” odpowiadali oczywistym
rymem: „Nefretete!”, narażając się na rewizję osobistą, bo czechosłowaccy
urzędnicy bardzo nie lubili żartowania z powagi ich państwowej funkcji.
A z Czechosłowacji przemycałem do Polski najczęściej:
1. Buty sportowe z dwoma paskami po 30 koron. Lepsze niż adidasy czy inksze najki. Teraz już ich nie produkują.
2. Feferony – małe ostre papryczki.
3. Krupiczkę – delikatny grysik dla dzieci – i maizenę, czyli mączkę kukurydzianą (rzecz ratująca życie bezglutenowcom, w Polsce wtedy trudna do dostania).
4. Alpę, czyli czeskie antidotum na wszystko. Można ją pić, można się nią smarować albo dodawać do kąpieli.
1. Buty sportowe z dwoma paskami po 30 koron. Lepsze niż adidasy czy inksze najki. Teraz już ich nie produkują.
2. Feferony – małe ostre papryczki.
3. Krupiczkę – delikatny grysik dla dzieci – i maizenę, czyli mączkę kukurydzianą (rzecz ratująca życie bezglutenowcom, w Polsce wtedy trudna do dostania).
4. Alpę, czyli czeskie antidotum na wszystko. Można ją pić, można się nią smarować albo dodawać do kąpieli.
5.
Gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych coś się zaczęło
psuć. Pozornie miało zmierzać ku lepszemu: wprowadzono do dowodów osobistych
pieczątkę uprawniającą do wyjazdów do LRB, CSRS, NRD, SRR, WRL i ZSRR (czyli do Bułgarii,
Czechosłowacji, wschodnich Niemiec, Rumunii, na Węgry i do Związku
Radzieckiego), ale aby się tam dostać, trzeba było albo mieć zaproszenie, albo
brać udział w oficjalnej wycieczce, albo – mieć walutę obowiązującą w danym
kraju, którą można było kupić, posługując się kolejnym dokumentem, czyli
książeczką walutową. Obowiązywały limity – na dzień pobytu w Czechosłowacji
przysługiwało 80 koron, przy czym dostanie owych koron w banku graniczyło z cudem. Mnie się raz albo dwa
udało w 1980 i 1981 roku, kiedy u nas była już „Solidarność”. Ale kiedy
chciałem zamówić piwo na dworcu w
Czeskim Cieszynie, bufetowa odezwała się najczystszą polszczyzną: „Niech ci
Wałęsa da tego piwa, jak wy tam w Polsce furt strajkujecie, a my musimy was
karmić”. No i musiałem obejść się smakiem.
Wkrótce zresztą granicę z Czechosłowacją zamknęli
prawie całkowicie. A nocą 13 grudnia 1981 roku mieszkańców Cieszyna
obudził huk czechosłowackich policyjnych wozów do rozpędzania
demonstracji, sunących na pomoc we wprowadzaniu stanu wojennego. Potem te wozy
można było zobaczyć w akcji w Krakowie i Nowej Hucie – spod byle jakiego
zamalowania wyłaniały się dwie ponure litery: VB – Veřejná bezpečnost.
Bezpieczeństwo publiczne.
W następnych latach dochodziły do nas na polską stronę
różne sygnały z bratniego Czeskiego Cieszyna.
Dźwiękom koncertu Republiki, który w połowie lat osiemdziesiątych odbył
się w parku Sikory, towarzyszył zapach gazu łzawiącego, jakim czechosłowackie
ZOMO potraktowało uczestników owego koncertu. Tak przynajmniej to zdarzenie
sprzed ponad trzydziestu lat pamiętają starzy cieszyniocy.
No i kontrole czechosłowackich celników stawały się
coraz bardziej dokładne (jednak nie dało się zupełnie szczelnie zamknąć
granicy, ostatecznie nawet komunistyczne PRL i CSRS to nie były Indie i
Pakistan czy też Korea Południowa i Północna). Towarem, na który szczególnie
zwracali uwagę, były buty – tych w żadnym razie z Czechosłowacji do Polski nie
było wolno przenosić. A ich buty były dość dobre, w miarę tanie, u nas zaś
ogólnie był kłopot z nabyciem obuwia (przez pewien czas było na kartki). Więc
brało się stare buty, w CSRS kupowało nowe, wzuwało, stare wyrzucało i tak
obutym maszerowało w stronę granicy. Zdarzało się czasami, że celnik nie
puścił, twierdząc nie bez racji, że te buty są zakupione u nich, i kazał zdjąć.
A że mieszkaliśmy bardzo blisko granicy, bywało, że pukał do naszych drzwi
umęczony wędrowiec z skarpetkach: „Nie macie
jakichś starych butów? Bo te (tu niecenzuralne słowo) Czesi zaś mi butów
nie puścili”.
6.
Gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych spacerowałem
wzdłuż Olzy z kilkuletnim synem, który miał na głowę czapeczkę. Naraz słyszę
wołanie z czeskiego brzegu: „Pójcie, pójcie!” i widzę kogoś bardzo podobnego do
mnie z prawie takim samym chłopczykiem (tylko w bereciku), który zachęcająco
machał do nas ręką. Pokazuję mu gestami, że nie dam rady, że chcę, ale przecież
granica, a on na to: „Przeca my są sąsiady!”. Pat i Mat.
A kilka lat później granicę otwarto. Potem praktycznie
zniesiono. I niech tak już zostanie po wsze czasy.
Tekst ten ukazał się również w miesięczniku "Tramwaj cieszyński"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz