W mieście Cieszyn
istniało wewnętrzne miasto, zamieszkane przez blisko sto osób, ogrodzone
metalowym płotem. Aby się do niego
dostać, należało przejść przez jedną z kilku bram lub portierni, na przykład na
końcu ulicy Bednarskiej, tuż obok Blachosprzętu
(obok tej portierni był malutki, biały domek i butelkownia, przerobiona
potem na kurnik) i zameldować się portierce lub portierowi, a ten kopiowym
ołówkiem wypisywał przepustkę, przedtem telefonując do odwiedzanego mieszkańca wewnętrznego
miasta (właściwie do wybranych, bo nie wszystkie mieszkania miały telefon).
To miasto to browar, na którego bramach wisiały czerwone
tablice z białymi literami, niczym nazwa państwa: "Żywieckie Zakłady
Piwowarsko-Słodownicze Browar nr 3 w Cieszynie ul. Bednarska 4" (tak było
przynajmniej 50 lat temu).
Był to jednocześnie i zakład pracy, chemiczna
fabryka produkująca hektolitry piwa, jak również miejsce zamieszkania jego
pracowników i ich - bywało, że dość licznych - rodzin. Browar przemieniał się też, z przyczyny owych kilkudziesięciorga dzieci
tam zamieszkujących, w gigantyczny plac gier i zabaw - szczególnie w chowanego
i deskę. Browar był w dużej mierze samowystarczalny - mieszkańcy uprawiali
ogródki: tam, gdzie dziś mieści się
parking przy ul. Dojazdowej oraz w miejscu, gdzie wybudowano halę sportową przy
Olzie, a w tych ogródkach ziemniaki, kapustę, ogórki, buraki, marchewkę i
pomidory, a także drzewa czereśni, jabłek i grusz. Hodowali też zwierzęta,
głównie drób: kury, indyki, kaczki. Za halą maszyn czasami pasła się koza. Ktoś kupował świnię i odbywało się
świniobicie. Do pełnej samowystarczalności brakowało chleba, który importowało
się z piekarni nr 4 na ul. Michejdy, mleka i masła bażanowickiego (sklep Społem na rogu Michejdy i Zamkowej)
oraz piklingów, wędzonych szprotek i rolmopsów (sklep Lorka na Frysztackiej).
Mleko czasami dowoził na browar gospodarz aż z Mnisztwa.
Browar miał także swoją stację kolejową, co prawda trochę
nielegalną, bez peronu i oznakowań i
położoną jakieś 50 metrów od portierni, na ul. Dojazdowej przed semaforem i
rogatkami. Ale potajemnie zatrzymywały się na niej pociągi z Bielska do
Marklowic i Zebrzydowic. Z pociągu wysiadali mieszkańcy browaru i okolic i
ruszał dalej.
Zachowało się zdjęcie społeczności cieszyńskiego browaru,
zrobione z okazji 100-lecia, w 1946 roku. Zrobione zostało na podwórzu,
naprzeciw zamku, pod biurami i mieszkaniami pracowników. Rok po wojnie, wszyscy
pięknie wyszykowani do zdjęcia. Piwowarzy, laboranci, kierowcy, maszyniści, mechanicy,
sekretarki, bednarze, smolarze, stolarze, kierowcy, ogrodnicy - tylko
browarników brak, takie słowo wtedy nie istniało, bo też istnieć nie powinno
oraz dzieci. Przedstawicieli aż tylu
zawodów zatrudniał browar. Część z nich nosiła piękne w swej prostocie
nazwiska: Mleczko, Chlebek, Kozieł, Bociek, Zielonka i Kita.
W środku Jan Wojtyła, obok piwowarzy - po lewej Pan Kita, po prawej Pan Loranc.
W cztery lata po zrobieniu owego zdjęcia dyrektorem
browaru został mgr inż. chemii, absolwent Politechniki Lwowskiej I
Monachijskiej, Jan Wojtyła z Żywca, mój dziadek. A ja po przyjściu na świat
mieszkałem z dziadkiem i rodziną w blisko 200-metrowym mieszkaniu, w ogromnym budynku tuż pod zamkową wieżą, której
zegar wybijał nam rytm dziennych zabaw i snu. Dyrektor browaru nie miał daleko
do z domu do pracy, wystarczyło zejść piętro niżej, do mieszczącego się na
parterze biura, którego ozdobę stanowił zegar ze wskazówkami w postaci noża i
widelca.
W czasie kiedy mieszkałem jako dziecko na browarze,
przeprowadzano tam cały proces produkcji piwa: od słodowania po napełnianie
butelek i beczek. Proces ten rozpoczynał się od wjazdu na dziedziniec owego stojącego
pod zamkową wieżą gmachu ciężarówek pełnych jęczmienia, zrzucanego potem do specjalnego basenu, skąd
wędrował on do słodowni, mieszczącej się w przyziemiu owego gmachu. Potem, po
słodowaniu, warzono ten jęczmień z chmielem w kadziach z początku XX wieku - w
wyniku czego powstawało młóto, jęczmienne otręby o pięknym zapachu, który
jeszcze teraz poczuć można, gdy stanie się na zamku, w okolicach Wieży
Ostatecznej Obrony. Po to młóto ustawiały się gigantyczne kolejki konnych
furmanek. Taka kolejka zaczynała się na ul. Dojazdowej, potem wiła się
zakrętami w górę, aż na tyły owego gmachu, gdzie w okolicach wykutej i
sięgającej kilkadziesiąt metrów w głąb zamkowej skały komorze chłodniczej stał
basen z ową pachnącą paszą.
Browar produkował zresztą całe bogactwo zapachów - obok młóta utkwił mi w pamięci zapach
żywicznej smoły , którą w dolnej części browaru smołowano produkowane na
miejscu drewniane beczki. W połowie lat sześćdziesiątych beczki drewniane zastąpiono
aluminiowymi, ale pamięć dawnej bednarni pozostała w nazwie ulicy, przy której
browar się znajduje: Bednarska.
Browar dzielił się na dwie części: Górę i Dół. Góra
powstała na ruinach zamku, gdzie oprócz wspomnianego gmachu znajdowała się
obrośnięta bluszczem hala maszyn, a także miniatura zamkowej wieży, która
mieściła w sobie dział fermentacji łączący krętymi, metalowymi schodami część
górną i dolną.
Między Dołem a Górą, na oporowym murze, był kawałek
zieleni, który nazywaliśmy Podbiałem, pełen krwistoczerwonych, pachnących
poziomek.
Natomiast Dół powstał na terenie dawnego Frysztackiego
Przedmieścia: a tam leżakownia, obciąg z rampą, pod którą zajeżdżały ciężarówki
złaknione cieszyńskiego piwa, kotłownia wraz z czerwonym, okrągłym kominem z
cegły, dawne więzienie przerobione na magazyny cieszyńskiej Olzy (głównie
trzymano tam orzeszki arachidowe w łupinach - w owym czasie wielki rarytas),
łaźnie, garaże, stolarnia, domy pracowników.
Najbardziej fascynował mnie drewniany domek z werandą, przypominający
nieco chatkę Baby Jagi, gdzie mieszkali państwo Miziowie. A na tej werandzie
pogodynka - miniaturka domu z drewnianymi figurkami chłopca i dziewczynki:
jeśli przed dom wyszedł chłopiec - będzie pogoda, a jeśli dziewczynka -
deszcz.
Spoglądam na zdjęcie pracowników browaru degustujących
piwo nalewane za pomocą pipy z drewnianej beczułki. Wykonane najprawdopodobniej
pod koniec lat sześćdziesiątych lub początkiem siedemdziesiątych, jest nieostre
i złe technicznie (kwestia ówczesnych
aparatów i materiałów fotograficznych) - i dlatego robi ono na mnie tak duże
wrażenie, bo to zdjęcie jest jak nasza pamięć: nieostra i z czasem zacierająca
kontury wspomnień. Na zdjęciu rozpoznaję Pana Wacusia Mleczkę, Pana Holika,
Pana Zielonkę, Pana Chromika, Pana Boćka i mojego wujka Leszka Wojtyłę. Co mnie
uderza - to niezwykły rytm tego obrazu (robiący to zdjęcie miał świetne
wyczucie kompozycji i wiedział, kiedy nacisnąć spust migawki) - otóż sprawia to
wrażenie, jakby pili oni w jednym momencie jedną szklankę: ten pierwszy z lewej
już wychylił prawie całą (to chyba pan Wacuś), patrząc dalej w prawą stronę:
ten wychyla trochę mniej, inny jeszcze trochę mniej, aż po postaci po prawej
(ostatni, w białej koszuli, to mój wujek Leszek), którzy do wypicia się właśnie
zabierają. Punctum tej fotografii, czyli elementem skupiającym uwagę, jest
postać dzierżąca pipę od beczki (to Pan Chromik), pełni on prawie taką funkcję
na obrazie jak Chrystus na "Ostatniej Wieczerzy"
Przy okazji - nie myślcie sobie, że na browarze
mieszkały same pijaki zaprawiające się od rana piwem. Piwo traktowano jako
napój chłodząco-wzmacniający, pito je z umiarem, a nawet zdarzali się
abstynenci. Poza tym browar produkował inne napoje, bezalkoholowe: ciemne,
karmelowe piwo, a także coś w rodzaju lemoniady otrzymywanej z drożdży piwnych
(produkt uboczny, ale bardzo smaczny i zdrowy). A jeśli ktoś mimo wszystko
chciał się upić, to używał w tym celu czystej wódki, spożywanej albo w domu, albo
w nieodległym barze Liliput na ul. Hażlaskiej, bądź też w restauracji Zamkowej.
Żyliśmy więc na browarze trochę poza czasem, będąc
wszyscy, łącznie z dziećmi, częścią piwowarskiej rodziny. Bo trzeba powiedzieć,
ze dostać się do browaru, znaleźć w nim pracę nie było łatwo, wymagało to wielu
rekomendacji i poleceń. Ale jak już ktoś się dostał, to choćby okazało się, ze to
leń, pijak i ma dwie lewe ręce do roboty - nie wyrzucano go z pracy, tylko przesuwano
na stanowisko, gdzie mniej szkodził.
Pod wieczór zbieraliśmy się pod gmachem, patrząc z
pewną wyższością na otaczający ze wzgórz Cieszyn: Wieża Zamkowa, budynek banku
Filasiewicza, Kościół Jezusowy, Ratusz, Kościół św. Jerzego, domy na ul.
Frysztackiej i najbardziej mnie intrygujący kopulasty dach kaplicy cmentarza
żydowskiego (która wkrótce się zawaliła). Czasami ogarniało mnie pragnienie poznania
innych światów, które zaspokajałem w ten sposób, że prawie każdego dnia o 14:11
czekałem na przejazd pod widocznymi z browaru rogatkami na ul. Zamkowej pewnego
pociągu: parowóz ciągnął dwa piękne wagony z tabliczką, na której stało
napisane czerwonymi literami "WISŁA UZDROWISKO - WARSZAWA WSCH. p.
CIESZYN". I to póki co mi wystarczało.
Artykuł ukazał się również w miesięczniku Tramwaj Cieszyński, nr 18, czerwiec 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz